środa, 11 września 2013

Ostatki i mokra stolica.

Od wyjazdu z Maffliers minęły zaledwie dwa tygodnie, a ja mam wrażenie jakby to wszystko wydarzyło się w zupełnie innej czasoprzestrzeni. Ostatni tydzień mojego pobytu minął nadspodziewanie szybko, głównie za sprawą mniejszej ilości osób kręcących się po domu. Florence i Olivier polecieli do Afryki polować na leopardy, a Constance i Charles-Antoine wrócili do Paryża. Nie wiem dlaczego, ale kiedy tylko dom się wyludniał, ja automatycznie czułam się swobodniej, a czas pomiędzy poszczególnymi punktami planu dnia płynął szybciej. Oprócz tego, bardzo wyraźnym objawem przetasowania członków rodziny, były zmiany w stylu gotowania. Dopiero za kulinarnych rządów Hélène mogłam z ręką na sercu powiedzieć, że wstaję od stołu najedzona. Mama bliźniaków rozpieszczała nas potrawami, o których podczas obecności Florence można było tylko pomarzyć - była lasagne, kurczak w śmietanie czy croque-monsieurs (czy jak kto woli - nasze poczciwe tosty. Mira, mrugam do Ciebie!).

Po bliższym poznaniu, Olivia okazała się być słodką manipulatorką, która robiła wszystko to czego jej nie było wolno, uroczo śmiejąc mi się w twarz, a swoje niezadowolenie wyrażała wysokim piskiem. Nie wiedzieć czemu, ze wszystkich przewijających się przez dom ludzi najbardziej upodobała sobie Didier - starszawego ogrodnika (łysiejący, wąsaty, z piwnym brzuchem i papierosem w zębach), który, kiedy tylko pojawiał się w polu widzenia, nie mógł opędzić się od małej, a ja musiałam szukać różnych podstępów, żeby ją od niego odciągnąć (Olivia, viens, on va faire le chariot !). Kolejną z obsesji, tym razem całej dwójki, były samochody. Na widok jakiegokolwiek pojazdu - zwykłego osobowego, jeepa, traktora, czy nawet kosiarki, dzieci wpadały w jakiś dziwny trans - biegły do rzeczonego obiektu i dotykały go paluszkiem, wydając przy tym z siebie piękne rrrrrrrrrrrrr. Momentami wyglądało to naprawdę komicznie, dwie małe postacie biegające wokół samochodu i wydające z siebie dziwne dźwięki ;)
Oczywiście nie mogłam wyjść z tego wszystkiego bez uszczerbku na zdrowiu, do najbardziej spektakularnych wypadków zaliczam ściankę prysznicową, która wylądowała na moich plecach za sprawą, a jakże! Olivii. Obtarć naskórka czy licznych siniaków pokrywających obecnie moje nogi nawet nie będę wspominać, bo to aż nie wypada ;)

Kiedy nastała tak długo oczekiwana przeze mnie sobota, po całkiem miłym pożegnaniu z rodziną, kolejny raz znalazłam się na dworcu w Montsoult. Pewna siebie podchodzę do pani w okienku i proszę o bilet do Paryża. Pani uśmiecha się miło, po czym oświadcza, że bardzo jej przykro, ale nie ma już pociągów do Paryża. Jak to nie ma?! Przecież osobiście sprawdzałam rozkład! Pani tłumaczy, że muszę pojechać pociągiem do Sarcelles i dopiero stamtąd złapać autobus do stolicy. Staram się nie wpadać w panikę, ale moje przerażenie rośnie z każdą sekundą. Jestem w obcym kraju, w jakiejś wiosce, której nie znam, Charles-Antoine już pojechał, a ja się wstydzę dzwonić z prośbą o ratunek. Przecież ja sobie nie poradzę, wcale nie umiem mówić po francusku, umrę pod jakimś płotem (nie wiem, skąd mi się wziął ten płot), mamo, ja chcę do domu! Na szczęście wymiana zdań z panią stojącą tuż obok na peronie trochę mnie uspokoiła - okazało się, że jednak nie jestem ciapą, która nawet nie potrafi dobrze sprawdzić rozkładu jazdy, tylko po prostu SNCF właśnie tego dna postanowił wyłączyć z ruchu odcinek torów, którym miałam się dostać na Gare du Nord. Po kilku przesiadkach (pociąg - autobus - RER) i propozycji prawie-że-matrymonialnej (ju ken lajk frentszip łit mi?), wreszcie dotarłam do Paryża, gdzie na Gare de Lyon byłam umówiona z Misią i Kasią, które właśnie zakończyły swoją przygodę w zamkach na Loarą.

Dzielnica La Défense, gdzie miałyśmy zarezerwowany pokój, w pierwszej chwili uderzyła mnie wolną przestrzenią, w której aż chciało się głębiej odetchnąć. Już następnego dnia okazało się, że wrażenie była spowodowane li i jedynie wieczornym spacerem przez obszerny i bardzo schludny park ze sztucznym jeziorem w jego centrum, a cała reszta dzielnicy jest dużo bardziej przytłaczająca i klaustrofobiczna. Miałyśmy pecha, bo podczas zwiedzania tej najnowocześniejszej części Paryża towarzyszył nam uporczywy deszcz, który przemoczył buty, ubrania, walizki...
 Blok mieszkalny w dziwnym kształcie pomalowany we wzór moro.
 


Strach na wróble był dość zaskakującym widokiem pośród tej wszechobecnej nowoczesności.
 
 Może ktoś ma ochotę zaparkować w Kupce? ;)
 
Przemoczone dziewczyny i wielki paluch.
 

 Grande Arche de la Fraternité, dwudziestowieczna wersja Łuku Triumfalnego, mająca być "uczczeniem ludzkości i idei humanitarnych". Jest prawie idealnym sześcianem, znajduje się w jednej linii ze swoim XIX-wiecznym bratem, a obie budowle łączy szeroka Avenue Charles de Gaulle.
 
Sztuka współczesna i galeria handlowa, w której znalazłyśmy schronienie przed deszczem.
 
 
Po krótkim odpoczynku wybrałyśmy się na spotkanie z Kasią-Mélą, która dzień wcześniej przyjechała do Paryża z Tournai, gdzie obecnie zajmuje się małymi Belgami (i Belgijkami ;) ) w ramach wolontariatu europejskiego. Całą czwórką ruszyłyśmy na poszukiwanie crêperie, którą poprzedniego wieczoru wybrałyśmy z listy polecanych lokali. Sztuka ta okazała się jednak zbyt trudna jak na nasze filologiczno-geologiczne zdolności i zadowoliłyśmy się pierwszą lepszą knajpką, która znalazła się w naszym zasięgu. Już przy wejściu zajął się nami pan kelner-żartowniś, który niezwłocznie poinformował mnie, że to, co właśnie zamykam to dźwi. Złożenie zamówienia też nie mogło być zbyt proste, bo przecież mocca i coka to prawie to samo, nie? Po całkiem smacznym obiedzie (z Kasią-Melą zjadłyśmy na spółkę lasagne wegetariańską i naleśnika z serem i szynką), stwierdziłyśmy, że dalsze zwiedzanie nie ma sensu (-Dziewczyny, patrzcie, tam jest Luwr! -Suuuper, możemy już stąd iść?).
Zdjęcie pamiątkowe z I zjazdu romanistycznego w Paryżu. Można podziwiać fragment mojej, kultowej już, piżamy, w której z dumą paradowałam tego dnia po stolicy mody.

Z belgijską Kasią-Mélą.
 
Podróże z Biedronką.
 
Jako, że godzina robiła się już późna, nadszedł czas pożegnań. Kasia-Méla wróciła do Lulu (tej od libańskich dziadków!), a my pojechałyśmy na nasze ukochane Beauvais, skąd Kasia miała wieczorem samolot powrotny do Szkocji, natomiast mnie i Michalinę czekała noc na mokrym trawniku przed lotniskiem -  nasz lot zaplanowany był na wczesne godziny poranne, a lotnisko okazało się być zamykane na noc. Na szczęście przemiły pan w informacji turystycznej znał miejsce (zaledwie 600m od lotniska!), gdzie za 25euro dostałyśmy suche i ciepłe łóżko, czystą łazienkę i smaczne śniadanie o 7 rano. Jak to czasem mało potrzeba człowiekowi do szczęścia :)
 
Kasiu-Mélu, ukradłam Ci z bloga dwa zdjęcia, ale tylko dlatego, że nigdy ich od Ciebie nie dostałam :)


środa, 21 sierpnia 2013

Maffliers


Dziś będzie o miejscu, w którym obecnie przebywam – Maffliers. Maffliers znajduje się 30km na północ od Paryża, w departamencie Val-d'Oise, regionie Île-de-France. Wioska jest dosyć mała – według Wikipedii w 2010 liczyła ok. 1600 mieszkańców. Pierwsza wzmianka o miejscowości pochodzi z 832 r. (to 10 lat wcześniej niż przysięga strasburska!), kiedy to (jeszcze pod nazwą Maflare) została uznana jako własność opactwa w Saint-Denis.
 
Herb Maffliers
Na przestrzeni wieków miejscowość przechodziła z rąk do rąk, zmieniając przy tym często swój status prawny. Obecnie wioska nabiera charakteru podmiejskiego, bliskość i świetne połączenie z Paryżem sprawia, że coraz więcej ludzi decyduje osiedlić się tu na stałe (zauważyłam co najmniej dwie inwestycje budynków mieszkalnych w toku) – można bez problemu pracować w stolicy, a przy tym korzystać z uroków życia na wsi. Ciągle powszechne są tu jednak uprawy rolne, co jest widoczne zwłaszcza teraz, w okresie żniw :)
 
Kościół Matki Boskiej Polnej
 
Wioska nie może poszczycić się zbyt licznymi zabytkami, jedynym uznawanym za zabytek historyczny jest kościół Notre-Dame-des-Champs (Matki Boskiej Polnej?) znajdujący się przy ulicy de la Mairie. Świątynia została wzniesiona w XVw., a następnie przebudowana w roku 1554 i jest utrzymana w stylu drugiego (późnego?) Renesansu. Wewnątrz znajduje się nagrobek Jeana Forgeta (barona Maffliers, którego herb rodowy stał się herbem miejscowości) oraz drewniana figura Matki Boskiej Polnej z XIV, która w czasie Rewolucji Francuskiej została skonfiskowana i zniknęła na bardzo długi czas. Całkiem niedawno ją odnaleziono, odnowiono i umieszczono w bocznej kaplicy(widziałam na własne oczy!) i stanowi obecnie dumę miejscowego proboszcza. Kościół wewnątrz nie zachwyca – jest bardzo zaniedbany, prezbiterium zajmują obecnie drewniane konstrukcje (nie do końca wiem czemu służą – czyżby miały chronić dach przed zawaleniem?), ale witraże... witraże są przepiękne! Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się tak zapatrzeć na kawałek szkła ;) Przedstawiają sceny z tajemnic radosnych różańca i powtarza się na nich motyw białej lilii- symbol Maryi.

Witraż przedstawiający scenę Zwiastowania
 
Maffliers, jak przystało na dawną posiadłość ziemską, może poszczycić się także zamkiem, a jak! Żeby było zabawnie, dowiedziałam się o tym dopiero w tym roku i to na dodatek z internetu ;) Jestem jednak usprawiedliwiona, bo jak wyczytałam na Wikipedii, nie jest on widoczny od strony ulicy, a dostęp do niego mają tylko goście hotelu, który obecnie się w nim znajduje. Pierwszy zamek został wzniesiony w XVIw., a następnie wyburzony na początku XXw. Budynek, który można (albo i nie można) podziwiać obecnie, powstał między 1964 a 1989r.
Château de Maffliers
 
Znajduje się tu też kilka dworków szlacheckich, z których najciekawszy wydaje mi się być Manoir Notre-Dame, który jest połączeniem stylu neonormandzkiego i regionalnego z początku XXw. Obecnie w budynku mieści się merostwo. 

Manoir Notre-Dame

Maffliers usytuowane jest na skraju lasu L'Isle-Adam, znanego powszechnie jako znakomite tereny myśliwskie. Nie wiem, jak to wygląda u pozostałych mieszkańców, ale w rodzinie, u której mieszkam, sztuka ta (ku mojemu przerażeniu) jest nadal kultywowana. Część pomieszczeń w domu zdobią liczne trofea (mój niepokój wzbudza zwłaszcza głowa dzika wisząca nad wejściem), a o strzelby w przedpokoju nieraz zdarza mi się potknąć. Na długo zapamiętam zeszłoroczną historię sarenki, która podjadała krzewy róż w ogrodzie i dlatego została zabita, a ja musiałam przyrządzić z niej rôti na kolację, czy dzika, którego dwa tygodnie temu zabił Martin, a jego głowa (dzika, nie Martina) została mi z dumą zaprezentowana w garażu.


Żeby odejść od tych makabrycznych obrazków, skupmy się na koniec na piękniejszej stronie życia, czyli sztuce. Z malutkim Maffliers związanych było kilka znanych osób ze świata literatury i malarstwa, m.in. Honoré Balzac, który podczas pobytu tutaj napisał La maison du chat-qui-pelote, następnie osadził tu akcję swojego innego opowiadania – Adieu!, a jeden z miejscowych urzędników i jego rodzina stali się inspiracją do napisania Le Père Goriot. Do Maffliers często przyjeżdżała także Madame de Staël (czy ktoś poza studentami romanistyki kiedyś o niej słyszał?), która napisała tu Delphine. Spośród rodowitych mieszkańców miejscowości warto wymienić Madeleine Luka – malarkę utrzymującą swoje dzieła w stylu sztuki naiwnej, przedstawiające głównie postacie i sceny z życia codziennego. Mnie do gustu przypadła zwłaszcza Notre-Dame-des-voyages, dobrze wpasowuje się w tematykę bloga :)
 
Wszystkie zdjęcia pochodzą z www.google.pl

 

wtorek, 13 sierpnia 2013

Paryż, Cergy i libańska poezja.


Kiedy w ubiegły czwartek Florence zapytała mnie, czy nie miałabym ochoty zrobić sobie wolnego i skoczyć w niedzielę do Paryża, pierwszą moją myślą było: I co się jeszcze głupio pytasz?

Pomyślałam, że fajnie byłoby pójść na mszę do polskiego kościoła, a potem poszlajać się bez większego celu nad Sekwaną, zjeść naleśnika z nutellą w ogrodach Tuilleries i odetchnąć od brudnych pieluch i papek z ziemniaków. Moja niedziela ułożyła się jednak zupełnie inaczej ;)

Po śniadaniu (jak co dzień 2 grzanki z masłem...), Olivier zawiózł mnie na dworzec w Monsoult, skąd złapałam bezpośredni pociąg do Paryża.


 


30min. później wysiadłam na dobrze mi znanym Gare du Nord (na którym i tak za każdym razem się gubię ;) ). Potem jeszcze tylko 11 przystanków metra (w tym jedna przesiadka) i moim oczom ukazał się słynny(a) Place de la Concorde.

 
Miałam jeszcze sporo czasu do mszy, ale wiedziona doświadczeniem stwierdziłam, że lepiej być za wcześnie, niż się zgubić ;)
Całkiem sprawnie udało mi się znaleźć Rue Royale, którą doszłam aż do kościoła św. Magdaleny.


Skręciłam w Rue Saint-Honoré i chwilę później znalazłam się przed siedzibą polskiej misji katolickiej. Sam kościół (p.w. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny) jest akurat w trakcie remontu, ale i tak prezentuje się całkiem ładnie.
 
 
Moja pierwsza wizyta tutaj rok temu wywołała u mnie ogromne emocje, spowodowane głównie tęsknotą za domem i pragnieniem wszystkiego, co polskie. Sam fakt, że znalazłam się w tłumie ludzi mówiących w moim ojczystym języku sprawił, że w moich oczach pojawiły się łzy. Na szczęście tym razem wszystko przebiegło dużo spokojniej ;)
Atmosfera na polskiej mszy znacząco różni się od tej francuskiej, pomimo tego, że liturgia w obydwu przypadkach jest taka sama. Nie wiem, z czego to wynika - języka, melodii śpiewanych pieśni, czy jeszcze czegoś innego, ale faktem jest, że msza odprawiana po polsku nawet przez najbardziej przeciętnego księdza, ma w sobie dużo więcej podniosłości i rozmachu niż francuska. A może to tylko moje odczucia?
 
Po skończonej mszy spotkałam się z Lucie, która już czekała na mnie na placu przed kościołem. Z Lulu poznałyśmy się w Krakowie pod koniec czerwca, kiedy to spędziła u mnie dwie noce podczas swojej podróży do Polski.
Jako, że pogoda była bardzo zachęcająca, postanowiłyśmy urządzić sobie małą przechadzkę na Champs Élysées.
 
Po drodze Lulu opowiadała mi różne śmieszne historie o mijanych sklepach, pogapiłyśmy się też trochę na zegarki za kilka tysięcy euro i zaczepiłyśmy o toaletę w mcdonald's - tak dużego jeszcze w życiu nie widziałam ;)
W końcu dotarłyśmy do Łuku Triumfalnego, gdzie wsiadłyśmy do RER, by po ok. 40min. przesiąść się w autobus, który zawiózł nas pod sam dom Lucie. Wewnątrz czekał na nas już tłum ludzi - mama, dziadkowie, ciocia, wujek z żoną i dwaj kuzyni. Szybko zostałyśmy posadzone przy naszych talerzach i zaczęło się... jedzenie :D Zostałam uraczona prawdziwym libańskim obiadem - tabbouleh, nadziewane bakłażany i... ślimaki à la libanaise (no dobra, to już nie było aż takie libańskie ;) ). Był też deser - rodzaj ciasta budyniowego obsypanego prażonymi wiórkami kokosowymi. Do tego wszystkiego libański alkohol, którego nazwy nie zapamiętałam, a który rozlewany był przez fantastycznego dziadka, który ciągle mówił do mnie po arabsku, mimo tego, że nie rozumiałam ;) Babcia kręciła się między kuchnią a pokojem i ciągle poganiała Lucie (również po arabsku), żeby dołożyła mi jeszcze jedzenia, bo znowu mam pusty talerz. Ciocia natomiast usadowiła się tuż obok mnie i co chwilę podrzucała mi gotowe do spożycia (tzn. wydobyte ze skorupki, zamoczone w sosie i zawinięte w libański chleb) ślimaki. Cudowni ludzie :)
Po obiedzie dziadek przyniósł karty i zarządził partyjkę jakiejś gry, której zasad (pomimo wnikliwych obserwacji) nie udało mi się zrozumieć. Przysłuchiwałam się za to arabskiemu, który ku mojemu zdziwieniu zawiera kilka zrozumiałych dla mnie słów. Dowiedziałam się też o bardzo ciekawym libańskim zwyczaju, polegającym na tworzeniu poezji improwizowanej podczas wspólnych posiłków i urządzaniu konkursów w tej dziedzinie.
 W praktyce wygląda to tak, że dwie (lub więcej) osoby rozmawiają pomiędzy sobą wierszem - niesamowite prawda? Podobno jedno takie "starcie" może trwać nawet 4 godziny.
 
Niestety wszystko, co dobre szybko się kończy - wybiła magiczna godzina 17 i musiałam zbierać się w drogę powrotną. Lulu z kuzynem stwierdzili, że pojadą ze mną autobusem aż do Monsoult, żeby mieć pewność, że nie zgubię się po drodze, a wujek zaoferował się, że podwiezie nas na dworzec w Cergy, żebyśmy mogli posiedzieć w domu te 20min dłużej. Rozmowy w autobusie toczyły się głównie wokół fenomenu zestawienia słów zupa, dupa i kupa oraz wyboru najlepszego plecaka trekkingowego. Z dworca w Monsoult odebrał mnie Martin - niestety musiałam zostawić tę rozgadaną dwójkę oczekującą na autobus powrotny do Cergy. Powroty do rzeczywistości bywają bolesne...

piątek, 9 sierpnia 2013

O szyszkach, Niemcach i starofrancuskim.


Mieszkam w tym wielkim domu z 10 sypialniami (jak sobie pomyślę, że w zeszłym roku musiałam to wszystko codziennie sprzątać, to mi się słabo robi) dopiero ósmy dzień, a wydaje mi się, jakby od mojego debiutu na wrocławskim lotnisku minął już co najmniej miesiąc. Na szczęście czas płynie coraz szybciej, głównie dzięki bardzo uporządkowanemu planowi dnia. Wstaję ok. 7:45-7:50, ubieram się i schodzę na dół, żeby zjeść śniadanie. O 8:30 Ladislas dostaje swoją butelkę z mlekiem, po czym ubieram go i wkładam z powrotem do łóżeczka, żeby mógł dospać i nie marudził zbytnio w ciągu dnia. O 10 wychodzimy na dwór, o 12 Ladi je obiad (tak, zostałam mistrzynią w robieniu warzywnych purée – ziemniaki z cukinią, ziemniaki z fasolką, a może ziemniaki z marchewką?), o 12.30 zaczyna swoją poobiednią drzemkę, którą kończy ok 14.30-15. O 16 je podwieczorek, o 18.30 wskakuje do wanny, o 19 daję mu kolację, a o 19.30 kładę spać. Wszystko prawie co do minuty z zegarkiem w ręku. W międzyczasie chodzimy po parku, zbieramy pommes de pins (tak, dopiero teraz dowiedziałam się jak są szyszki po francusku), rzucamy kamieniami, sypiemy sobie piasek na głowę i ciągamy się w charriot (czy tylko mnie słowo charriot kojarzy się z Le charroi de Nîmes? Ratuj się kto może przed starofrancuskim!). Kupa zabawy, nie? Ladislas bywa strasznie wkurzający, ma swoje humorki i napady złości, ale kiedy Martin pyta go où est KaSja ?, a on z tym swoim łobuzerskim uśmiechem na twarzy i błyszczącymi oczami wskazuje na mnie albo kiedy na moje tu fais un câlin à Kasia ?, obejmuje mnie malutkimi rączkami za szyję, serce mi mięknie i jestem w stanie mu wszystko wybaczyć.

Zostałam tymczasowo wysiedlona z „mojego” pokoju na poddaszu do malutkiego pokoiku tuż obok Ladiego, tak, żebym mogła reagować, gdyby coś mu się działo w nocy. Pokój jest dosyć zabawny – dominuje w nim jeden motyw – wzór przedstawiający sceny z życia (na moje oko) XVIII wiecznej szlachty, który pokrywa ściany, baldachim łóżka, narzutę, zasłony, obrus i abażury lampek nocnych – istne szaleństwo :D Aż dziwne, że po nocach nie śnią mi się sceny niczym u Rousseau czy innego de Laclos. Pokój ten ma jednak jedną dość dużą zaletę – dociera tu sygnał wifi, czego niestety nie można powiedzieć o poddaszu. Wieczory spędzam więc obecnie na buszowaniu w internecie, a nie, jak to było wcześniej, na oglądaniu amerykańskich seriali w stylu Bones czy Lie to me w tv. Nie wiem, co bardziej rozwijające ;)

Poza tym wszystko toczy się zwyczajnym torem. Przyzwyczaiłam się do francuskiego rytmu jedzenia (3 posiłki dziennie i napady wilczego głodu pomiędzy nimi), za rozmowami przy stole zaczęłam nadążać już po 4 dniach (w zeszłym roku zabrało mi to 2 tygodnie). Czasami bywa zabawnie, zwłaszcza, kiedy Olivier wypytuje mnie o to, czy mamy w Polsce Carrefoura i Auchan, na co Martin gasi go krótkim zapytaj ją jeszcze, czy mają prąd. Oprócz tego poznaję różne rodzinne historyjki (np. o tym, jak praprawujek w czasie wojny bronił pobliskiego mostu przed Niemcami) i przysłuchuję się zbiorowemu narzekaniu na obecnie rządzącego prezydenta. Dokształcam się w każdej dziedzinie ;)

Na komputerowym zegarku minęła północ, czas kłaść się do łóżka, bo przecież nie powiem jutro Ladiemu, że nie mam siły się z nim bawić, bo za długo siedziałam przy komputerze, nie?

piątek, 2 sierpnia 2013

Powroty


Znowu tu jestem. W malutkiej francuskiej wiosce, 30km na północ od Paryża. Spodziewałam się, że wyląduję raczej nad zimnym kanałem La Manche czy wśród pięknych i majestatycznych Alp, jednak życie kolejny raz mnie zaskoczyło :)

Podróż była zdecydowanie krótsza niż ta z zeszłego roku (22h vs. 5H), ale w jej trakcie wykorzystałam tyle środków transportu, że żartowałam sobie, że zabrakło tylko statku :) Samolot, autobus, metro z przesiadkami, a na sam koniec pociąg. Z dworca odebrał mnie M., którego w pierwszej chwili nie poznałam. Jak zwykle nie mieliśmy zbyt wielu tematów do rozmowy, więc po kilku zwyczajowych zdaniach na temat pogody (Il fait chaud à Paris, hein? Oui, très chaud. Et en Pologne?), reszta drogi upłynęła nam w ciszy. W domu powitali mnie F. i O., którzy niewiele zmienili się od ostatniego roku. Zresztą prawie wszystko wygląda tak samo – moje ogromne łóżko jest tak samo wygodne, widok z okna tak samo piękny, a rechot żab w pobliskim stawie tak samo uspokajający. Jedyne zmiany, jakie zauważyłam, to to, że „mój” pokój dorobił się mięciutkiego zielonego dywanu, toaleta na „moim” piętrze została wyremontowana i nie muszę już za każdym razem biegać na sam dół, a pies spasł się niemiłosiernie i wygląda teraz jak ogromna parówa.

Skoro jesteśmy już przy parówach, wczoraj podczas kolacji uświadomiłam sobie, jak bardzo brakowało mi smaku sałaty „po francusku”. U mnie w domu robi się ją albo ze śmietaną, albo z samą oliwą i jakoś nigdy nie wpadłam na to, żeby przyrządzić ją tak, jak tutaj. Spodziewam się, że przez kolejnych kilka dni odkryję ze zdziwieniem mnóstwo innych smaków, które uwielbiam, a o których zapomniałam przez ten rok. Chociażby moje ukochane ratatouille (co ciekawe, przed zeszłoroczną wizytą we Francji robiłam je dość często, ale ostatnio jakoś przestałam), delikatną soupe aux courgettes czy pikantne saucisses. Okay, dosyć tego dobrego, bo do obiadu jeszcze sporo czasu (piszę to o 10:51), a ja na śniadanie zjadłam tylko dwie grzanki z masłem ;)

Jako, że H. przywiezie L. dopiero wieczorem, mam praktycznie calutki dzień dla siebie. Z zaplanowanych punktów jest tylko pokaz wykonania purée dla dzieci (założę się, że to niesłychanie trudna sztuka), wyprawa po zakupy z M. i oczywiście posiłki. Najbliższy tydzień będzie dosyć lekki, bo będę opiekować się tylko L., chociaż F. straszy mnie, że L. jest tą trudniejszą „połową” bliźniaków (już w zeszłym roku, jako 4miesięczny bobas przejawiał pewne wkurzające cechy charakteru). W tym czasie O. będzie u swojej drugiej babci, a ich rodzice (o ile dobrze wywnioskowałam z rozmowy przy stole) na wakacjach. Po tygodniu H. ma przywieźć tutaj też O. i będę zajmować się obydwojgiem, nie wiem tylko, czy H. będzie mi towarzyszyć, czy będę zdana sama na siebie (i ewentualną pomoc F.).

Na zakończenie, widok z mojego okna o poranku: